Od tego zacznę. Nasza tegoroczna jesienna wędrówka przez Alpy Nadmorskie była wielkim świętem mgły. Doświadczyliśmy (to chyba najodpowiedniejsze słowo) wszystkich jej rodzajów. Od pięknych, suchych i pachnących świeżością obłoczków, powodujących, że obrazek uchwycony na fotografii jest rozjaśniony jak akwarela czy suchy pastel, do ciężkiej, wilgotnej, osiadającej na wszystkim i na koniec zamarzającej wilgoci wyciekającej z mięsistych deszczowych chmur- gęstej i lepkiej jak tempera czy farba olejna. Też pięknej, chociaż zwykle niechcianej. Mgła ma złą sławę. Zasłania drogę, mąci plany. Wilgoć przemacza ubrania, wdziera się do namiotów i butów. Jesienią nie ma od niej ucieczki i jedyne co naprawdę warto zrobić- to ją polubić.
Na początek zdjęcia tej trudnej mgły. Wcale nie dręczyła nas brzydka pogoda. Przez pierwsze 10 dni było sucho, słonecznie i pięknie. Chmury snuły się poniżej nas, niemal nas nie dotykając. Później opadły i zgrubiały, i chociaż staraliśmy się wyjść jak najwyżej w nadziei, że je przechytrzymy, momenty lepszej widoczności trafiały nam się tylko sporadycznie. Pomimo tego zrobiłam sporo zdjęć i teraz, kiedy na nie patrzę, wydają mi się równie piękne, jak te uchwycone w „dobrą” pogodę.
PS; tę łatwiejszą w odbiorze (czy może przyjemniejszą w dotyku) stronę jesiennej alpejskiej mgły pokażę jutro:)