luty w Norwegii cz3

Niebo było bezchmurne i wieczorem wielokrotnie wyglądałam czy może jest zorza. Był tylko księżyc. Przed północą nakryła go cienka mgiełka i piękny wieniec- lisia czapa. Pomyślałam, że to na zmianę pogody. I faktycznie ranek był mętny. Do południa co jakiś czas przelatywała śniegowa chmura zasłaniając nam widok jak firanka. Błąkaliśmy się w jakiś lekko porośniętych żlebikach, pod całkiem już pokaźnymi ścianami. To był ładny odcinek, zeszliśmy ze szlaków ciekawi co będzie dalej. Nie szukaliśmy drogi, ani znaków, cały płaskowyż był nasz, staraliśmy się tylko iść jak najfajniej, a to się bardziej schować przed wiatrem, a to jak najłagodniej podejść, czy zjechać bez stresu. Wdrapaliśmy się tak na ponad 1000 metrów do szerokiej doliny Eldadalen otoczonej wysokimi wzgórzami. Pięknie się nam kłębiły chmury, na zjeździe otworzył się daleki widok na północ. Nie było stromo, choć miejscami wpadałam w bardzo miękkie, pewnie przysypane zarośla. Bliżej chatki trafiliśmy na ślady skuterów, myślałam że ktoś podjechał na biwak, ale ślad tylko zakręcił za budynkiem i wrócił na sąsiednie pagórki. W zagłębieniu pojawiły się kępki brzóz. Pięknie obrosły szadzią i w bocznym zachodnim światle skrzyły się jak biżuteria. Zawsze w takich momentach robię za dużo zdjęć i teraz też nie mogłam się pohamować.

Chatka (a dokładnie 3 budynki) była widoczna już z bardzo daleka. Główny pomalowano na czerwono dwa mniejsze były brązowe, niemalowane. Już sobie marzyłam o cieple. W poprzednich schronach było bardzo dużo drewna więc paliliśmy. Oszczędnie, ale jednak robiło to wielką różnicę. O prądzie, którym naładuję baterie, jak dotąd wszędzie były wtyczki USB. Tu też na ścianie wisiał słoneczny panel.

Zawracające skutery wyryły pod budynkami rowy, niewygodne dla pieszego na nartach. A bez nart wcale się tam nie dało iść. Kopny głęboki śnieg. Wypięłam pulkę, zdjęłam plecak i z zapałem ruszyłam do schronu. Za oknem widziałam gazową kuchenkę, garnek na stalowym piecyku. Wejście do czerwonego budynku było od północy, musiałam obejść. A tam ogromna zaspa!. Nie sposób się było dostać do drzwi. Edek też nie miał ochoty odkopywać, zajęłoby nam to całe godziny. Na szczęście był jeszcze stary domek. Też była w nim kuchenka na gaz i palenisko, otwarte, takie jakie bywają w Pirenejach. Były też 2 łóżka i stół. Nocą powiesiłam w poprzek kurtynę z pałatki żeby ciepło nie uciekało przez cienkie drzwi. Trzeci budynek zajmowała schludna toaleta i duża drewutnia. Puściutka.

Edek pozbierał potem wszystkie porzucone czy nawet już nadpalone szczapki, niewiele to dało i ta noc była najzimniejsza ze wszystkich. Mały problem mieliśmy puchowe kurtki i spodnie i to też był bardzo piękny wieczór. Przy świecach, bo nie było też prądu. Jak w fińskiej chatce na dalekiej północy.

Rano wdrapaliśmy się na wzgórze, w zasadzie prawie, bo sam szczyt trzeba było jednak strawersować. Moje narty z podklejoną całą foka jeszcze od biedy dawały radę (choć i ja się tam w końcu zaczęłam zsuwać). Edek z tylko połówkami fok nie miałby szans. A zsuwać się nie miał ochoty, było naprawdę stromo. Wróciłam i poprowadziłam rozsądniej. To były już prawdziwe góry, widoki sięgały Jotunheimen i Rondane, na wschodzie rozpoznawałam zębaty szczyt z Femundsmarki i chyba to mnie tak ciągnęło na grań. Tam gdzie się na nią wdrapaliśmy też było pięknie. Góry ciął tylko jeden ślad. Skutera, „skoro nie turystów to może hodowców reniferów?” Myślałam i faktycznie trafiliśmy dalej na trop dużego stada. Prowadził w stronę Rondane.

My zjechaliśmy w zalesioną dolinę. Trochę kluczyliśmy wśród drzew. Trochę w korycie szerokiej rzeki na dnie. Pełno tam było wysokich zasp i niepozamarzanych do końca bystrzy. Widzieliśmy kilka domów, wydawały się opuszczone, do ostatniego nawet podeszłam z nadzieją, bo zachmurzyło się i sypnął śnieg. Był zamknięty i nie miał drewutni czy stodółki.

Chatka, którą wypatrzyłam na mapach miała być tylko dzienna, więc bez żadnych specjalnych wygód. Nie byłam też pewna czy ją znajdziemy i faktycznie znaleźliśmy z trudem. Malutka zasypana pod sam dach. Pomimo wszystko uparłam się, że ją odkopię. Zajęło to chyba z godzinę. Udało mi się odsłonić calutkie drzwi, ale choć Edek napierał na nie z całej siły, chociaż stukaliśmy i podważaliśmy je oboje ani drgnęły. Wmarzły w gruby przezroczysty lód, który być może zajął też podłogę.

Z żalem opuszczałam się ostrożnie z powrotem ze skarpy, na której stała chatka zasypanej jak to w lesie kopnym śniegiem głębokim i miękkim jak puch.

Pozostało nam tylko iść przed siebie. Już zaszło słońce, zmierzch gęstniał, światło błękitniało. Gnaliśmy. I nagle daleko na horyzoncie chmura się lekko uniosła i w szczelinie pojawiło się jaskrawe światło zachodu. Nie samo słońce, tylko odbita łuna. Blask nasilał się aż zajął ćwierć nieba. Było to tak niespodziewane, tak niesamowite, że wydawało się nierzeczywiste, nieziemskie, jak znak. Jakby nadchodził koniec świata.

Noc zapadała powoli. Bardzo długo szliśmy bez latarek, prowadzeni nawigacją w zegarku Edka. Pogubiliśmy się dopiero na szlaku. Biegł od szosy, w kierunku schronu DNT. Był otyczkowany (co za zmiana!) i widzieliśmy na nim ludzki ślad. Stanęłam, wyciągnęłam latarkę. Chatka musiała być gdzieś bardzo blisko. Jednak pierwsze budynki były pozamykane. W ostatnim, najstarszym zobaczyłam delikatne światełko.

Koniec samotności… Zdjęłam narty, szarpnęłam skobel u drzwi. Ani drgnęły i dopiero po chwili szczęknął haczyk i wynurzył się wysoki mężczyzna. Z uśmiechem zaprosił nas do środka. To była chatka Czerwonego Krzyża. Para Szwedów, która się w niej zatrzymała już koło południa rozgrzała wnętrze do temperatury sauny. Sami nigdy byśmy tak nie napalili. Przyjechali na kilka dni, z zamiarem nocowania w DNT i chyba nieco przez pomyłkę nie wzięli drugiego śpiwora. To byli fajni ludzie, doświadczeni podróżnicy. Starsi od nas o kilkanaście lat. Wieczór upłynął nam na rozmowach. O górach, sprzęcie, nartach, pulkach i wiązaniach, o tym każdy narciarz chętnie pogada.

Była tam internetowa sieć i w pewnej chwili dostałam wiadomość z Kontynentów. Wyszło drugie wydanie Dzikości! Ucieszyłam się i przetłumaczyłam wszystkim. Świętowaliśmy. Na zewnątrz wichura, kopne zaspy, wewnątrz morze herbaty i świeży obiad. Opiekun chatki, którego tu spotkali przychodząc ugotował za dużo i odjeżdżając zostawił resztę Szwedom. Nawet oni, choć głodni nie dali rady. Pochwaliłam się moją książką o Szwecji. Natychmiast napisali o niej swoim znajomym, szwedzkim Polakom. Miły wieczór. W takich miejscach spotyka się najciekawszych ludzi.

Rano wiało tak, że nikt z nas się bardzo nie śpieszył, wyglądaliśmy, zrobiłam kilka zdjęć.

Share

Luty w Norwegii cz2

Była niedziela, przy szosie stał nieośnieżony samochód, a w las wspinał się narciarski ślad. Ruszyliśmy ciekawi czy ktoś nie wpadł czasem na ten sam pomysł co my. Na płaskowyżu, od którego dzieliło nas 20 kilometrów leśnych dróżek, leżały otwarte, dostępne dla każdego bezpłatne chatki Statskogu (czyli odpowiednika naszych lasów państwowych). Było też kilka należących do Czerwonego Krzyża i jedna jak mi się zdawało prywatna, też otwarta. Śnieg skrzypiał, na brzózkach złociła się piękna szadź. Nie odeszliśmy nawet kilometra kiedy z góry zjechał rozchełstany chłopak, a za nim taszcząc toboły dwóch mężczyzn (ojciec i dziadek) i jeszcze jeden chłopiec troszkę starszy. Dziadek zatrzymał się pogadać. Mieli tu hytte, przyjechali na weekend, nocą temperatura spadła poniżej -20, kolejna noc miała być jeszcze zimniejsza. A dróżka przed nami nietknięta. Lasy zasypane, nieprzechodnie. Ślad nart rzeczywiście skręcił w las już kilkaset metrów dalej i zaczęło się powolne torowanie, które już sobie przećwiczyliśmy wcześniej. Edek poszedł w górę jak ratrak i szybko straciłam go z oczu. Poczekał przy zamkniętej leśnej chatce. W zaciszu przy ciemnej ścianie było tam cieplutko jak latem. Kolejny raz zobaczyłam go już wysoko na jednym z zakrętów naszej leśnej drogi. Była szeroka, ale tak zasypana że nie zachował się nawet zarys pobocza czy rowu. Z serpentyny rozciągał się piękny widok wstecz. Któreś z nas zerknęło na zegarek… Było po 3, została godzina do zmroku. A podeszliśmy tylko do połowy drogi!

Nie było szans żebyśmy gdziekolwiek dotarli na noc. Mieliśmy namiot, na wszelki wypadek gdyby zdarzyła się jakaś czarna godzina zabrałam ze sobą starą pałatkę, daszek bez podłogi. Można by ją postawić na śniegu, mieliśmy co podłożyć pod materace (pelerynę od deszczu, torbę na narty- moja jest jak worek biwakowy- torby z pulek) ale ten namiot jest naprawdę malutki i na samą myśl o takim wyrypiastym biwaku Edek się skrzywił. Tuż obok była chatka na wynajem. Oczywiście solidnie zamknięta. Obeszliśmy ją jednak wokół szukając werandy czy szopy. Znaleźliśmy drewutnię, z której wchodziło się do toalety. Już latem raz w czymś takim nocowałam. Z zewnątrz wyglądało to jak sauna i chyba dlatego Edek się zgodził. Kopałam swoją maleńką łopatką. Rozgrzałam się przy tym do rosołu, do przerzucenia były metry sześcienne śniegu, zaspa sięgała ponad klamkę. Kontuzja kolana nie pozwalała Edkowi mi pomóc, zresztą wolałam kopać niż marznąć. W końcu udało się ruszyć wmarznięte we framugę drzwi i mogliśmy się wcisnąć do środka. Było idealnie. Poroże. Dwa wygodne miękkie fotele, wystarczający kawał gołej podłogi i prywatna łazienka bez wychodzenia na śnieg. Na przeciw ślicznego drewnianego sraczyka wisiał portret uśmiechniętej pary królewskiej. Na okienku stała świeczka.

Byłam tak zmęczona kopaniem, że przegapiłam moment kiedy zaszło słońce i nawet nie wyjrzałam czy jest zorza.

Noc musiała być lodowata, bo rankiem wszystko porosła piękna szadź. Mieliśmy lekkiego moralnego kaca. Włamaliśmy się, to nic, że otwarte…. Co sobie pomyśli właściciel jak odkryje przekopane zaspy? „Może, że ktoś musiał pilnie do toalety?” -pocieszałam się niespecjalnie logicznie.

Niedługo potem teren stał się bardziej płaski, wyszliśmy ponad las i szybko zgubiliśmy zarys drogi. Zresztą gdzieś się tam zaraz kończyła. Szliśmy na oko, szybko zmęczyłam się zerkaniem w telefon i prowadził nas zegarek Edka. Trochę kluczyliśmy zwłaszcza przebijając się przez zarośla brzózek, niskich pokręconych i gęstych. Pogoda była słoneczna i piękna, widoczność wspaniała. Omijaliśmy niezamarznięte placki w bagnach i ewentualne rzeczki. Nie było ani śladu ludzi. Nikt nie deptał jeszcze tegorocznego śniegu. To było wspaniale uczucie. Lekkości, swobody.

Pierwsza chatka była zasypana pod dach. Nie mieliśmy siły na kopanie, a czasu było wystarczająco dużo czasu żeby zdążyć przed zmrokiem do następnej. To był o wiele większy budynek, z dużą toaletą i drewutnią. Dwa pokoje, jeden na wynajem (teraz zamknięty). Nie mogliśmy sobie odmówić podziwiania wspaniale krwistego zachodu słońca i w ten s[osób zrobiłam najlepsze zdjęcie tej zimy. Portret- Edward Lwie Serce.

Wieczór był kolorowy. Długo utrzymała się poświata zachodu i jeszcze zanim do końca zgasła pojawiła się blada i niska zorza. Patrzyliśmy na nią z zainteresowaniem i tak, choć wydawała się bardzo mizerna i trafiła nam się nagroda. Zorza na moment rozbłysła, podskoczyła i zatańczyła jak daleko na północy. Potem zbladła, więc poszliśmy spać.

Rano wspaniale zaszedł księżyc. Prawie pełny, pomarańczowy na tle już różowego nieba. Słońce wzeszło jaskrawo i przez kilkanaście minut góry ociekały karminowym, potem złotym blaskiem.

Pogoda utrzymała się. Do kolejnej chatki było blisko i już nam się odechciało gnać. Szliśmy zygzakiem podziwialiśmy wspaniałą lśniącą biel. Nadal było jeszcze prawie płasko, ale już pojawiały się wyższe pagórki i wiedziałam że niedługo ich przybędzie. Szliśmy w stronę Rondane, miałam nadzieję, że je zobaczymy z daleka. To był bardzo spokojny dzień. Chatka malutka z wysokim progiem i podwójnymi drzwiami. Na podłodze zostało troszkę lodu, widać ktoś jednak już tu tej zimy był, ale wiatr wyczyścił wszystkie ślady dając każdemu kolejnemu przechodniowi wrażenie, że jest tu pierwszy.

Słońce zaszło wspaniale, księżyc świecił jak lampa. Tuż przed wschodem zerwał się wiatr i nie mogłam się oderwać od lśniącego pyłu podświetlonego właśnie wstającym słońcem. Kiedy zgasł pomarańcz i róż ruszyliśmy dalej na północ.

Niebo było wspaniale błękitne, śnieg raził. Góry rosły. Koło południa przecięliśmy ślad skutera. Z grani otworzyły się widoki na wszystkie strony. Widziałam góry które zapamiętałam z lata. Po prawej zarys Langsua, po lewej wysoki samotny szczyt, może Skei. Zimą był jeszcze piękniejszy niż we wrześniu. Przed nami ośnieżone Rondane, dalekie ale rozpoznawałam kształty.

Chatka leżała w dolinie i był do niej długi zjazd. Edek się go troszkę bał, to był pierwszy z jakim musiał się zmierzyć. Ja żałowałam, że nie odpięłam fok. Pewnie można by tam było poszusować, choć sporo było ledwo przysypanych krzaków i wywianych do gołego skał.

Pod drzwiami chatki zalegał wywiany gładki lód. Góry zalał aksamitny róż. Jak dobrze było mieć dla siebie taki dom, taką otwartą otoczoną wzgórzami dolinę. Pustą!

Share
Translate »