Islandia, wschodnie Fiordy Víknaslódir cz1

O ile dobrze zrozumiałam Víknaslódir to nie tyle jeden szlak co siatka znakowanych lub nie wariantów poprowadzonych wzdłuż pięknych gór od Borgarfjörður Esteyri do Seydisfjordur. Już po powrocie wyczytałam, że National Geographic nazwało go jednym z 25 najpiękniejszych na świecie i chociaż byłam tam w paskudną pogodę i wyjątkowo mało widziałam obawiam się, że to ocena na wyrost. Na pewno nie uznałabym go za najpiękniejszy szlak Islandii- nie tyle ze względu na widoki (tych nie oceniam) tylko na to, że sporą jego cześć prowadzono drogami.  Ze względu na dojazd pokonywałam trasę w przeciwnym niż zwykle kierunku z południa na północ, a ze względu na śnieg i deszcz wybrałam najłatwiejszy wariant- to być może spowodowało, że byłam nieco rozczarowana. To nie tak, że to nie jest ciekawy szlak- jest piękny, ale nie dorównuje trasie w Zachodnich Fiordach, którą przeszłam latem zeszłego roku. Tam było kompletnie dziko, tu szutrowe drogi, perfekcyjne znaki i schroniska co kilka godzin (pozamykane oczywiście, bo to nie sezon). Plus- że to trasa dla każdego, a tamta była raczej trudna.

Zwijając namiot na łączce z widokiem na Seydisfjordur nic jeszcze o tym wszytskim nie wiedziałam. Szutrowa droga, którą szlam przez kilka kilometrów była akurat bardzo ciekawa. Konie, stada owiec, ruiny bardzo skromnych domów, a na koniec tuż przed odejściem szlaku- złomowisko fantastycznych samochodów. Siedziałabym tam długo, ale nie byłam sama. Zabytków bronił siwy gąsior, bardzo zacięty. Początkowo nawet mnie śmieszył, ale szybko zorientowałam się, że nie mogę go ignorować. Był szybki i silny, a moje spodnie wcale nie takie grube. Oszukałam ptaka na chwilkę zdejmując plecak- zanim się zorientował, że nie warto go gryźć zrobiłam kilka fotografii. W tej mnogości zapomnianych maszyn, w rdzy, deszczu i mgle, w neonowej zieloności traw było coś tak abstrakcyjnego, że szkoda mi było odchodzić.

Wybrałam wariant wspinający się stromo na stok- drugi okrążający półwysep odradziła mi para starszych farmerów, których minęłam rano. Jechali wolniutko terenowym samochodem i byli dla mnie bardzo uprzejmi. O drodze wzdłuż półwyspu chyba nie wiedzieli. Powiedzieli, że może i da się tamtędy przejść latem, ale teraz przy śniegu i błocie- tylko górą.

Początek szlaku znaczyła tabliczka z opisem i mapą. Wzdłuż ścieżki poustawiano tyczki, a w błocie odcisnął się czyjś ślad. Nie byłam pierwsza. Bardzo mi się to przydało wyżej, w chmurze, w śniegu, który pogrzebał wszystkie szlakowe znaki. Wysoko ponad warstwą chmur, ponad tą deszczową najgrubszą co jakiś czas pojawiały się pasiaste szczyty- druga strona fiordu. Było bardzo świetliście, jasno. Trasa nietrudna, chociaż zagmatwana, podmokła. Do przejścia dwie średniej wielkości rzeki, do kolan, wartkie. Potem błoto wzdłuż starych telefonicznych słupów opadających znów w chmurę i długo skarpą nad fiordem słyszalnym, ale niewidocznym  we mgle. Rozbiłam namiot na łączce tuż ponad zasięgiem fal. Chwilkę dalej miało być schronisko, ale padało i już mi się nie chciało iść. Podejrzewałam, że i tak jest zamknięte, a tu miałam ocean, ptaki- nieczęsto ma się okazję biwakować na bezludnej plaży.

Share

Myvatn-Askja cz5- Vogar

Okolice Sellandafjall to żwirowe pagórki na skraju lawowego pola. Szło się nimi przyjemnie pomimo wichury. Szalała głównie wysoko. Na szczycie Blafjall toczyła się jakaś niebiańska wojna, czasem popadało i nam mnie, ale przez większą część dnia szłam w słońcu, bo chmura najwyraźniej utknęła, przyklejona solidnie do szczytu. Pod Sellandafjall znalazłam barak- może starą owczarnię, który teraz służył wędrowcom czy fotografom. Ktoś ustawił wewnątrz ławeczkę, ktoś pomalował na żółto większe kamienie tak, że wyglądały jak pas startowy. Nie sądziłam żeby ktoś tu lądował. Podejrzewałam raczej jakieś działania landartu, a że akurat padało ja też się tam pobawiłam- zrobiłam kilka fotografii.

Dalej było prosto, od baraku ciągnął się samochodowy ślad, z którego skręciłam przy pierwszej okazji w inny odbijający w stronę Blafjall. Żwirek ustąpił miejsca ruchomym wydmom, czarnym poprzerastanym szerokolistną trawą, która właśnie zaczynała się zielenić. Przez kilka godzin obserwowałam walkę rośliny z wiatrzyskiem. Korzonki potrafiły rozciągać się na wiele metrów, oplatały ziemię jak pajęczyny czy trochę wyprute nici. Znad piachów wystawały górki uziemione przez trawę, wysokie często na 2 metry, ale były też miejsca gdzie wygrywał wiatr. Puste, zaśmiecone kłębkami porwanych korzeni. Obeszłam Blafjall bokiem i zdziwiłam się widząc ludzki ślad. Mój, ale nie od razu się zorientowałam. Wyglądał jak odciśnięty przed chwilą, a oświetlona wieczornym światłem, wysuszona, zieleniejąca już okolica nie przypominała tej mokrej, zaśnieżonej, widzianej w pochmurny poranek. Do Bard zostało mi już kilka kilometrów, zajęły mi dwie godziny aż do północy, więc załapałam się na wieczorne światło. Schron stał na swoim miejscu, niezmieniony. Niepotrzebnie się martwiłam o lufcik, był zamknięty, musiałam zapomnieć, że to zrobiłam, niedomknięta była tylko komórka, gdzie gotowałam, ale ustawiona do zawietrznej więc nic się nie stało. Przy okazji zasunęłam skoble lepiej. Przenocowałam luksusowo, nad ranem obudził mnie deszcz. Nawałnica szalała prawie do południa. Krople bębniły w szyby, wyło w wentylacji. Spałam, liczyłam resztki jedzenia przekonana, że muszę przeczekać dzień. Po 11-tej przyszedł sms od Wieśka. Cieszył się, że załamanie pogody dopadło go nocą i nisko, i że teraz widzi błękitne niebo. Pomyślałam, że przy tej prędkości wiatru dzieli nas najwyżej kilka godzin. Wiało w moją stronę czyli będzie lepiej. Ubrałam się w przeciwdeszczowe i pomimo braku widoczności ruszyłam w powrotną drogę do Vogar. Szłam szybko, deszcz skończył się mniej więcej tam, gdzie biwakowałam poprzednim razem, potem co jakiś czas wracał, ale tylko na tyle żeby tworzyć tęcze. Nie chciałam powtarzać już znanej trasy, więc poszłam na przełaj, przez żwirowe pagórki, czerwone wulkaniczne stożki i zarośnięte drzewkami pole lawowe. Trochę błądziłam, bo były tam jakieś pojedyncze znaki, ślady ścieżek, owczych, więc bardzo wąziutkich, nawet płot. Dziwiło mnie, że jest już wiosna. Brzózki zielone, pełno kwiatów. Cieszyły mnie śpiewające ptaki, ciągnące się przez setki metrów szczeliny, które niestety zmusiły mnie w końcu do powrotu na drogę. Do Myvatn doszłam tuż przed północą. Spytałam o Sylwię i Mikołaja, ale nie pracowali już tego dnia. Spotkaliśmy się rano. Chciałam im opowiedzieć co widziałam. Fajnie było tak wracać w znane miejsce do przyjaznych i ciekawych ludzi. Byłam zadowolona z tego, co przeszłam, i szczęśliwa, że przez 10 dni Wyżyny były tylko moje.

Share
Translate »