Z El Hierro nie ma bezpośrednich połączeń na inne wyspy, zawsze trzeba się przesiąść na Teneryfie, ale można kupić bilet na Gomerę. Płaci się jak za rejs na Teneryfę, a drugi bilet- z Los Cristanos do San Sebastian (koniecznie do wykorzystania tego samego dnia) jest gratis. System ten działa w linii Naviera Armas, a dowiedzieliśmy się o nim od spotkanego na początku Francuza. W okienku nikt nas nie poinformował. Na nasze narzekania, że połączenie na Hierro takie drogie (w obie strony po 100 euro za osobę) usłyszeliśmy żeby kupić w jedną stronę… Tak zrobiliśmy i teraz się to przydało. Na promie spotkaliśmy naszych dobroczyńców z Faro de Orchilla. Prawdopodobnie też skorzystali z gratisa.
Po trzech godzinach rejsu z Hierro na Teneryfę mdliło mnie jeszcze przez kilka godzin. Duży statek na Gomerę sunął po falach niemal bez przechyłów, a podróż była krótka. Ledwie zdążyłam naładować baterie. W San Sebastian wysiadło tylko kilka osób, większość popłynęła do Valle Gran Rey- raju dla turystów. Dopłynęliśmy późno. Nie mieliśmy pomysłu na nocleg, więc wdrapaliśmy się na górkę widoczną z morza. Prowadził tam szlak GR132, dość trudny do odnalezienia po ciemku. Zaraz za znakiem -„kilometr 127” są dwa dobre miejsca namiotowe. Miękkie, na piasku z widokiem na port. Padłam po północy, nad ranem obudził mnie zapach spalin. Podejrzewałam odpływający właśnie prom, ale chyba winna jest elektrownia, umiejscowiona tuż pod biwakową górką, a spalająca ( jak wyczytałam) …diesla.
Rano zeszliśmy, wykąpaliśmy się na miejskiej plaży (cudnej, piaszczystej i wyposażonej w prysznice), odwiedziliśmy informację turystyczną (dają tam mapkę z zaznaczoną wodą) i obładowani jak wielbłądy ruszyliśmy szlakiem w stronę La Hermigua. Pierwszy odcinek GR 132 ma 29 kilometrów i sądząc z informacji nie ma na nim odrobiny wody. Jest za to sporo podejść. Edward pewnie je szczegółowo opisze na swojej stronie. Ja jak zwykle nie liczę, ale oczywiście pamiętam. Było ciężko. Upał, w mieście szlak niewidoczny, pogmatwany. Wiatr dopiero na wzgórzu z wieżą telewizyjną. Być może można by tam podjechać i tak pewnie zrobiła Niemka, którą zapamiętaliśmy z promu, i z którą zamieniliśmy kilka słów w informacji. Minęła nas bardzo szybko, a ponieważ nasza trasa wielokrotnie zbaczała z GR-a, już się nie spotkaliśmy. Zabraliśmy po 3 litry wody. W upale wydawało mi się, że to za mało (na 2 dni) więc mijając ostatnie zabudowania uzupełniłam to, co ubyło na podejściu. Gospodarze wręczyli nam też butelkę mineralnej. Edi był zły, bo niósł ją na najbardziej stromym. Odebrałam ją po południu, a potem widząc maleńkie źródełko, znów dopakowałam sobie pełną flaszkę. Teraz przesadziłam. Było tak ciężko, że ledwie mogłam się ruszyć. Dowlokłam się jakoś do upatrzonego zawczasu zakrętu. Szlak minął wioskę wyglądającą bezludnie (ale zamieszkaną, bo szczekały psy). Szliśmy drogą wzdłuż, której ciągnęła się gruba rura. Rozbiliśmy namiot na poboczu, w rzadkim lasku. Kiedy (z dumą, że mam tyle wody) gotowałam po ciemku herbatę padła moja fińska zapalniczka, wieczna jak dotąd sądziłam. Rano udało się jej użyć ostatni raz.
Zapach sosen. Teide ponad kołderką z chmur. Pierwsze promienie oświetlające las. Od spodu. Chłodno. Byliśmy wysoko, do La Hermigua zostało kilkanaście kilometrów, prawie przez cały czas w dół. Było pięknie. Cieplej i bardziej egzotycznie niż na Hierro. Gomera w porównaniu z nim wydawała się wypielęgnowana. Piękna, świadoma swojej urody, zadbana, ale poza turystycznymi miejscami równie pusta jak „młodszy brat”.