La Gomera, GR132 cz1

Z El Hierro nie ma bezpośrednich połączeń na inne wyspy, zawsze trzeba się przesiąść na Teneryfie, ale można kupić bilet na Gomerę. Płaci się jak za rejs na Teneryfę, a drugi bilet- z Los Cristanos do San Sebastian (koniecznie do wykorzystania tego samego dnia) jest gratis. System ten działa w linii Naviera Armas, a dowiedzieliśmy się o nim od  spotkanego na początku Francuza. W okienku nikt nas nie poinformował. Na nasze narzekania, że połączenie na Hierro takie drogie (w obie strony po 100 euro za osobę) usłyszeliśmy żeby kupić w jedną stronę… Tak zrobiliśmy i teraz się to przydało. Na promie spotkaliśmy naszych dobroczyńców z Faro de Orchilla. Prawdopodobnie też skorzystali z gratisa.

Po trzech godzinach rejsu z Hierro na Teneryfę mdliło mnie jeszcze przez kilka godzin. Duży statek na Gomerę sunął po falach niemal bez przechyłów, a podróż była krótka. Ledwie zdążyłam naładować baterie. W San Sebastian wysiadło tylko kilka osób, większość popłynęła do Valle Gran Rey- raju dla turystów. Dopłynęliśmy późno. Nie mieliśmy pomysłu na nocleg, więc wdrapaliśmy się na górkę widoczną z morza. Prowadził tam szlak GR132, dość trudny do odnalezienia po ciemku. Zaraz za znakiem -„kilometr 127” są dwa dobre miejsca namiotowe. Miękkie, na piasku z widokiem na port. Padłam po północy, nad ranem obudził mnie zapach spalin. Podejrzewałam odpływający właśnie prom, ale chyba winna jest elektrownia, umiejscowiona tuż pod biwakową górką, a spalająca ( jak wyczytałam) …diesla.

Rano zeszliśmy, wykąpaliśmy się na miejskiej plaży (cudnej, piaszczystej i wyposażonej w prysznice), odwiedziliśmy informację turystyczną (dają tam mapkę z zaznaczoną wodą) i obładowani jak wielbłądy ruszyliśmy szlakiem w stronę La Hermigua. Pierwszy odcinek GR 132 ma 29 kilometrów i sądząc z informacji nie ma na nim odrobiny wody. Jest za to sporo podejść. Edward pewnie je szczegółowo opisze na swojej stronie. Ja jak zwykle nie liczę, ale oczywiście pamiętam. Było ciężko. Upał, w mieście szlak niewidoczny, pogmatwany. Wiatr dopiero na wzgórzu z wieżą telewizyjną. Być może można by tam podjechać i tak pewnie zrobiła Niemka, którą zapamiętaliśmy z promu, i z którą zamieniliśmy kilka słów w informacji. Minęła nas bardzo szybko, a ponieważ nasza trasa wielokrotnie zbaczała z GR-a, już się nie spotkaliśmy. Zabraliśmy po 3 litry wody. W upale wydawało mi się, że to za mało (na 2 dni) więc mijając ostatnie zabudowania uzupełniłam to, co ubyło na podejściu. Gospodarze wręczyli nam też butelkę mineralnej. Edi był zły, bo niósł ją na najbardziej stromym. Odebrałam ją po południu, a potem widząc maleńkie źródełko, znów dopakowałam sobie pełną flaszkę. Teraz przesadziłam. Było tak ciężko, że ledwie mogłam się ruszyć. Dowlokłam się jakoś do upatrzonego zawczasu zakrętu. Szlak minął wioskę wyglądającą bezludnie (ale zamieszkaną, bo szczekały psy). Szliśmy drogą wzdłuż, której ciągnęła się gruba rura. Rozbiliśmy namiot na poboczu, w rzadkim lasku. Kiedy (z dumą, że mam tyle wody) gotowałam  po ciemku herbatę padła moja fińska zapalniczka, wieczna jak dotąd sądziłam. Rano udało się jej użyć ostatni raz.

Zapach sosen. Teide ponad kołderką z chmur. Pierwsze promienie oświetlające las. Od spodu. Chłodno. Byliśmy wysoko, do La Hermigua zostało kilkanaście kilometrów, prawie przez cały czas w dół. Było pięknie. Cieplej i bardziej egzotycznie niż na Hierro. Gomera w porównaniu z nim wydawała się wypielęgnowana. Piękna, świadoma swojej urody, zadbana, ale poza turystycznymi miejscami równie pusta jak „młodszy brat”.

Share

El Hierro, Tamaduste, Puerta Estauca

Wstaliśmy przed świtem. Nawet nie dla ponownego widoku gwiazd. Do portu zostało tylko 10 km i chcieliśmy zdążyć na popołudniowy prom. Szliśmy szybko, zarośniętym sukulentami terenem. Polnymi dróżkami w labiryntach kamiennych murków. Potem szosą. Miałam ochotę wykapać się na plaży, tuż przed tunelem, ale nie było czasu. Ciepło, nad oceanem upał. Ogromna różnica w porównaniu  z naszą biwakową miejscówką  1000 metrów npm. Wpadliśmy na przystań zziajani, niepewni czy podobał nam się El Hierro.  Ja byłam raczej zadowolona, Edi mniej. Port wydawał nam się dziwnie pusty. W kasie usłyszeliśmy- manana… Był poniedziałek i prom wypłynął już o 7-mej rano. Nie wiedzieliśmy tego. Kartka z rozkładem kończyła nam się w niedzielę. Chwila konsternacji… nie mieliśmy już nic do jedzenia, zamknęliśmy zaplanowaną pętelkę… Chwila buntu ( jak to przecież mamy rozkład!), chwila pokory- widać tak ma być.

Hierro (bo ta wyspa jest rodzaju męskiego), taki spokojny, naturalny, troszkę zapuszczony, jakby odrobinę samotny, zdystansowany.  Chłodny Hierro na którym marzliśmy prawie każdego wieczoru, ale gdzie zawsze jakoś znajdowaliśmy wodę. Nie doceniliśmy go. Nie od razu. Nasze kółko pominęło północno-wschodni cypel. Nie widzieliśmy tych miejsc nawet z góry, więc dopijając piwo w portowym barze, zjadając co się tam nam trafiło zdecydowaliśmy, że podjedziemy stopem i wrócimy pieszo następnego dnia. Stanęliśmy na rozstajach i szybko udało nam się dostać do Tamaduste.

Ładna, zimą bardzo spokojna miejscowość. Wyludniona, sklep zamknięty Kupiliśmy na wynos paellę (w barze), napełniliśmy wodą nasze butelki  i ruszyliśmy na północ zielonym szlakiem. Biegł przez świeże lawowe pola, przerażające, pozbawione roślinności, spękane.  Brzeg był pełen skalnych łuków i grot, fale strzelały w górę jak fontanny. Lawa ciągnęła się aż po horyzont. Nie udało się nam tam rozbić namiotu, nie było gdzie, ale na punkcie widokowym zmieściły nam się dwa śpiwory. Edek ustawił  aparat na noc i nakręcił filmik poklatkowy. Może uda mi się go kiedyś zlinkować. Gwiazdy- wyglądają na nim jak deszcz spadający na coś jakby pożar- chmury  oświetlone przez Tamaduste i Valverde. Cisza. Bezksiężycowa, noc.  Aparat w statywie lub na kamieniu ustawiony ręcznie na nieskończoność, nieprecyzyjnie. Odliczanie aż się naświetli kadr. Po 200, 300 sekundach w czerni. Huk fal rozbijających się kilkadziesiąt metrów poniżej nas i czasem omiatających nas też lekką mgiełką. Sól, lawa, ocean, noc pod gwiazdami, na twardych kamieniach. Murek, który dobrze zasłaniał wiatr. Krzyki mew.

Wróciliśmy pieszo. Wzdłuż wybrzeża przez kaktusowe zarośla jak z obrazków, obok lotniska. Po drodze zjedliśmy śniadanie w barze. Pogoda zmieniła się. Ociepliła. Morze wzburzyło. Na górach siadła rozświetlona mgła. Północny wiatr, który przez tydzień co noc targał naszym namiotem ucichł i teraz wiało z Sahary. Hierro pokazał nam się, pożegnał i schował. Tak to odebraliśmy.

Dopiero po powrocie przeczytałam, że wyspa to rezerwat biosfery UNESCO. Hierro jest niezależny energetycznie, zasilany przez słońce i wiatr. Niemal wszędzie jest wifi, planuje się ze wszystkie samochody będą elektryczne. Nie ma wielkich hotelowych kompleksów i tłoku- bo tak zdecydowali mieszkańcy w latach 80-tych. Cisza, spokój. Dystans do reszty świata. Do pospiechu i pogoni za niczym. Niezależność pod każdym względem. Kiedyś tam wrócę.

 

Share
Translate »