Trollaskagi cz9

Przy asfalcie jeszcze raz obejrzałam mapę. Pomyliłam się. Domek, przy którym szlak wspinał się na płaskowyż leżał za wzniesieniem, jakieś 3 kilometry dalej. Poszłam szosą nie zauważając polnej drogi łączącej farmy. Pusto, wiatr słaby, słonecznie. W przeciwną stronę biegł młody mężczyzna. Pomachaliśmy sobie. Wzdłuż asfaltu płot. Brama przy farmie, już miałam skręcić na podwórko, kiedy zwolnił za mną samochód. Matka z synem skręcali tak jak ja. Zatrzymali się, spytałam o drogę i zostałam zaproszona na kawę. Bardzo to było miłe. Kiedy siedziałam w kuchni wrócił biegacz. Brat gospodarza. Na wakacjach. Wczoraj panowie skosili łąkę, dzisiaj odpoczywali. Na farmie były też dzieci obu braci. Świetnie mówiły po angielsku, były tak uprzejme, że przetłumaczyły mi sporą część mapy. Wszyscy się przejęli moją trasą. -Płaskowyż jest kamienisty, płaski jak stół. Dla mnie piękny, ale monotonny- w głosie mojego rozmówcy rosła niepewność.-Nic tam nie ma. Idź brzegiem inaczej niewiele zobaczysz. Woda jest w każdej dolinie, w każdym „U” -W tym jeziorze podobno straszy-jeden z chłopców pokazał mi punkt na mapie- Też tam kiedyś rozbiję namiot na noc.- Szkoda, że jest tak daleko z boku, musiałabym sporo nadłożyć, przenocuję na płaskowyżu. -Że też mi to nie przyszło do głowy! Chodzimy tam co jesień za owcami, ale nigdy nie biwakowaliśmy. Obiecałam, że przyślę zdjęcia. -Przyjedź we wrześniu, jak będziemy sprowadzać owce w dół, wtedy to twoje łażenie się przyda- żartował gospodarz. Kiedy podchodziłam dogonił mnie pies i za nic nie chciał zawrócić. Już miałam pisać maila: „mam psa, odprowadzę za kilka dni”, kiedy dzieci się zorientowały. Krzyki docierały z daleka, ale usłyszał. Wrócił. Byłam wysoko. Pod zboczem, nad oceanem pojawił się wzorek z wykoszonej trawy i białych balotów z sianem, 34. Czyli tyle owiec zostaje na zimę, chociaż mogłam się jednak pomylić. Panowie wspomnieli też o koniach. 20 trzymanych dla zabawy. Widziałam z bliska tylko jednego. Ulubieńca poważnej dziewczynki. Ocean, góry, konie. Pustka i ta piękna zieleń. To musiało być wspaniałe lato dla dzieci.

Przeliczyłam się. Pomimo tego, że szłam po łukach, przy samym brzegu urwiska, już koło drugiej minęłam miejsce gdzie spodziewałam się biwakować. Koło czwartej znalazłam jeszcze lepsze. Woda, placek równiutkiego mchu. Pomyślałam, że to za wcześnie. Chciałam iść. Podobało mi się tu. Płaskowyż był jednocześnie monotonny i fascynujący. Przypominał mi marsz przez Wyżyny, z tym, że tu to ja decydowałam co widzę. Mogłam odejść w stronę centrum i po horyzont tylko ostre kamienie i kępki pojedynczych zawciągów, lub przesunąć się o kilkadziesiąt metrów i podziwiać lotnicze widoki. Wydmy wulkanicznego piachu na skraju zieleni, drogi i samotna farmy otoczona kupkami balotów. Łąki w paski, świeżo skoszone. Urwiste zbocza, i daleko góry, które już znałam. Jeśli przeniosłam się dalej na zachód, pojawiał się ocean, a na nim w popołudniowej mgle kilka wysp, kilka samotnych skał. Linia brzegu jak malowana akwarelą. Nie mogłam się zdecydować więc chodziłam szerokim zygzakiem. Zafascynowana. W kolejnej dolince powinnam spotkać szlak biegnący z dołu. Rzeczywiście zobaczyłam kopczyki. Skusiły mnie i chociaż miałam zamiar iść dalej na północny wschód niechcący zeszłam na skraj Middalur. Aż stanęłam. Dolina głęboka, światło niskie. Góry gładkie, fioletowo zielone. Morze złote, bo to już wieczór. Pięknie. Tylko hmm… nie tu się wybierałam. Rzut okien na mapę. Nerwowe poszukiwanie wody. Na górze nic, na mapie też, musiałabym zejść ze 200 metrów. Z tym, że obiecałam biwakować na płaskowyżu… Pokręciłam się tam może ze 20 minut. Zatoczyłam kółko i wróciłam do poprzedniej dolinki. Nic takiego, zajęło mniej niż godzinę. Gorzej, że tam woda też była bardzo nisko. A zejście paskudne, upiornie strome. Przypomniało mi się, że wcześniej widziałam neonowy mech. Jeszcze mnie nigdy nie zawiódł, zawsze oznaczał wodę. Obeszłam całe urwisko Blikardalur. Po kamieniach, po błocie, po śniegu. To pewnie ze 3 kilometry. Znów godzina. Teraz już czułam zmęczenie. Znad płaskowyżu, pomarańczowego od zachodzącego słońca wynurzały się szczyty, po których chodziłam przedwczoraj. Już bezchmurne. Gołe. Z płatami śniegu. Wiatr osłabł. Spod mchu wypływał czyściutki strumyk, było źródło. Dalej trawka idealna pod namiot. Kiedy go rozbiłam przybiegły owce. Galopem. Na widok namiotu zamarły. Pewnie nie widywały tu obcych, a może aż do końca września nie widywały tu zupełnie nikogo. Żyły swobodnie, zupełnie jakby były dzikie. Farmerzy opowiadali mi, że co roku jedna lub dwie odmawiają sprowadzenia w dół. Znają góry, wiedzą gdzie się ukryć, zostają na zimę i zwykle udaje im się ją przeżyć.

Słońce zaszło. Pomarańcz wędrował w stronę grzbietu na przeciw mnie, różowiał, bladł w końcu zmienił się w błękit. Wspaniały spokój, monotonia, balsam. Nie wiedziałam czy to ja odbieram nudę w ten sposób (jako zdobycz, nagrodę, nawet luksus), czy może odbiera ją tak każdy, kto sam zdecydował, sam wybrał że tego właśnie chce?

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »