Pireneje listopad 14 cz7

Nasz plan na kolejne dni był dość optymistyczny. Mieliśmy zamiar pójść dalej HRP i wrócić do samochodu zaparkowanego po drugiej stronie masywu Mont Roig. Jedynym naszym problemem (bo jeszcze nie odkryliśmy, że nie wszędzie uda się wejść) były kurczące się zapasy jedzenia. Myśleliśmy i myśleliśmy i w końcu zdecydowaliśmy się zejść do schroniska Pleta del Prat- podobno otwartego przez cały rok. Wcześniej jednak poszliśmy wysokim skrótem (nieoznakowanym, ale znanym mi już) przez stawy Fiamisella do Estany del Port pod Port de Tavascan. To piękna droga. Bez ścieżki, ale logiczna. Kilka kopczyków postawionych w kluczowych miejscach wystarcza, chociaż co jakiś czas trzeba pomyśleć, gdzie iść. Przed nami wznosił się ośnieżony Mont Roig. Bardzo kuszący. Jeszcze przy cabanie del Port zastanawialiśmy się czy jednak nie zrezygnować z jedzenia i nie podejść do schronu pod Mont Roig. Pomysł upadł, bo przypadkiem spotkani biegacze powiedzieli nam, że ma się załamać pogoda. Podobno już po południu. Bijąc się z myślami czy dobrze, zeszliśmy ich tropem do parkingu, a potem leśnymi drogami do wioseczki Quenca i znów w górę do Pleta del Prat. Głównie szosą. Ani we wsi, ani w schronisku nie znaleźliśmy jednak nic do jedzenia. Widzieliśmy jakiś zjeżdżający z góry samochód, ale nie spytaliśmy nawet… byłam pewna, że będzie otwarte. Może i było poza sezonem, ale to weekend, pogoda piękna… Pleta del Prat okazało się zamknięte na głucho. Nie miało nawet zimowej sali. Brzydkie, komercyjne schronisko, w otoczeniu paskudnych wyciągów.

Uciekliśmy stamtąd do niezaznaczonej na naszej mapie, ale pokazanej na schroniskowym drogowskazie cabany wysoko na stoku. Kilkaset metrów stromego podejścia poszło nam błyskawicznie. Sami się zdziwiliśmy. Już na zboczu dotarło do nas jednak, że chyba zbliżamy się do jedynego znanego nam pasterskiego szałasu bez wody. Ani śladu rzeki, czy źródła. Trawiasto-kamienisty suchy i wystawiony na wiatry stok. Rozglądaliśmy się uważnie, bo brak wody przy górskim domku jest dziwny, wypatrzyliśmy jednak tylko porzuconą butelkę. Była pełna! Zabraliśmy oczywiście. Cabana była niezła. Otwarta, w miarę sprzątnięta i prawie sucha. Prycza na jakieś 3 osoby, kominek, klepisko, resztki jedzenia spakowane do bezpiecznych puszek. Coś tam nawet znaleźliśmy.

Jose zabrał nasze butelki i poszedł po wodę. Niestety nie znalazł nic. W międzyczasie do „naszego” schronu przylazła dwójka spoconych jednodniowców. Dziwnych i nieuprzejmych. Chłopak z dziewczyną, zaskoczeni naszą obecnością, przemądrzali i hałaśliwi. Porozumiewaliśmy się po angielsku, bo Katalończycy z dumą wyparli się znajomości hiszpańskiego. Wróciła dopiero kiedy ich angielski okazał się grubo niewystarczający, znacznie słabszy niż angielski Jose. Tak czy siak nie pogadaliśmy długo. Katalończycy podający się za doświadczonych wędrowców najpierw wykazali się porażającą nieznajomością mapy, a zaraz potem okrutnie zmarzli. Żeby temu zaradzić nakopcili tak, że musieliśmy wyjść na dwór. Nagrzali też znacznie bardziej niż potrzebowaliśmy, a kiedy chcieliśmy się jakoś poukładać na noc zaproponowali nam podłogę, bo więcej tam świeżego powietrza i chłodniej. Popatrzyliśmy na wilgotne klepisko (niewiele było widać przez dym), potem na nich…  i uznając, że to sprawiedliwy podział wynieśliśmy się na dwór zabierając grube materace. Bardzo wygodne. Nocą kropiło odrobinkę, ale uznaliśmy, że nas bardzo nie zmoczy. Rzeczywiście nie było źle. Wiało, ale widoczność niezła. Czasem pojawiało się kilka gwiazd, aż do świtu mrok rozjaśniały dalekie światła Tavascan. Kiedy wychodziliśmy para jeszcze spała, sprawdziłam czy się ruszają, ale na pewno żyli. Widać wyprodukowali tylko dym, nie czad. Bałam się, bo nasze sugestie żeby uchylić okienko, lub nie domknąć drzwi zostały zlekceważone.

Share

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Translate »