wypalenie?

Co jakiś czas dopada mnie zniechęcenie. Zwykle dotyczy piętrzących się, beznadziejnie rutynowych spraw. To normalne, kryzys trzeba przeczekać, a sprawy jakoś pozałatwiać. Takie już jest. Gorsze są zniechęcenia nie dotyczące niczego szczególnego. Narastają stopniowo, niemal niedostrzegalnie. Z pewnością mają setki drobnych powodów, ale ich ujawnienie zwykle powoduje jakiś jeden nieistotny, ale przykry bzdet. To moment, w którym trzeba interweniować. Przegapienie go prowadzi do nieodwracalnych szkód. W ten sposób straciłam kiedyś zainteresowanie projektowaniem mody.

Teraz coraz trudniej mi pisać. Nie dlatego, że góry mnie męczą. Wręcz przeciwnie, gdybym mogła wcale nie przestawałabym iść. Zaczynałabym o wschodzie i kończyła o zachodzie słońca. Moja działalność miałaby prosty i niepodlegający dyskusji cel. Najchętniej przesuwałabym się ze wschodu na zachód, tak jak Mały Książę codziennie obserwując kolejne i kolejne zachody słońca, niby takie same, ale jednak inne. Zniechęcenia czy modne teraz wypalenia zawodowe nigdy nie dotyczą  Natury czy Piękna, nawet nie istoty tworzenia. To co tak nas dołuje to ludzie, a właściwie brak zrozumienia, czy docenienia z ich strony. Podmiotowe traktowanie. Nasza przezroczystość. Nieistnienie. Nie wiem czy te uczucia mają jakiekolwiek uzasadnienie w rzeczywistości i zapewne nikt wpadający w tego typu „dół” tego nie wie. Poradniki radzą (wybaczcie masło maślane) znaleźć sobie inne pole zainteresowania, zastosować płodozmian.

Mam niestety poważny wewnętrzny defekt. Muszę coś tworzyć. Robię to od dziecka i na pewno mi już nie przejdzie. Szkoda, że nie są to konfitury na zimę, z pewnością byłaby z nich większa korzyść. Moje działania zwykle są jednak bezużyteczne, czy może inaczej i bardziej na czasie- są niedochodowe, nieprzynoszące profitów, robione tylko dla samej przyjemności tworzenia. Przez ostatni miesiąc, a może to już dłużej z braku innych interesujących celów, fotografowałam zmierzch na naszej plaży-podmiejskiej, zwykłej, jeziornej nie morskiej. Słońce zachodzi teraz coraz wcześniej i muszę uważać, żeby tam zdążyć. Pies wlecze się niemiłosiernie, znudzony tą wciąż powtarzaną drogą. Zdjęcia czasem mi się podobają, a czasem nie. Wiele pięknych wieczorów przegapiłam. Te bardziej udane wyglądają tak:

Postanowiłam fotografować tak banalne miejsce do tego w banalnym wielokrotnie wyszydzanym oświetleniu, bo to zadanie wydaje mi się  intrygująco trudne (moim celem wcale nie jest kicz), a logistycznie i czasowo jest proste. Mieszkam bardzo blisko.

Mam zamiar nie przerywać przez całą zimę. Z tego co się uzbiera złożę galerię. Ciekawe jak się będzie miało do zdjęć znanych fotografów na przykład hmm…z Islandii? … nasze jezioro potrafi tak pięknie zamarzać :)

PS: Zapisuję sobie tu ten cytat, żeby nie zapomnieć:

Zawdzięczam fotografii wiele cennych życiowych nauk. Bodaj najważniejszą rzeczą, jakiej się dzięki niej nauczyłem, jest ta, że nasze życie trwa bardzo krótko. Aparat fotograficzny służy mi do spowalniania i wydłużania czasu, który został nam dany.” Chris Orwig. Poezja obrazu. Nowe spojrzenie na kreatywną fotografię.

 

Share

Alpy czerwiec-lipiec 2013 Col de Ferssinieres-Col du Cheval de Bois

<—Wyszliśmy dość późno, bo wygodny biwaczek aż kusił do zrobienia prania. O dziwo minęła nas tylko jedna para.

Piękna, pełna wodospadów dolina zakończona przełęczą Fressinieres ciągnie się długo, podnosząc się początkowo bardzo łagodnie.

Jest kilka niezbyt stromych progów, płytkie jeziorko i zamknięta cabana.

Wyżej dolina wypłaszcza się, ale właściwa- przechodnia przełęcz jest dopiero za zakrętem. Przy śniegu dość trudno było się tam wspiąć, wleźliśmy zbyt wysoko w luźne piargi skuszeni widokiem wracającej pary. Tej, która minęła nas rano.

-Jak tam Col de Fressinieres?-zagadnął uprzejmie Jose

-Czy my wyglądamy na wariatów?-usłyszeliśmy w odpowiedzi-Nie poszliśmy tam!

Pamiętałam tę przełęcz sprzed kilkunastu lat. Wiedziałam, że na podejściu pewnie leży śnieg. Kiedyś bardzo się tam bałam, ale pomimo braku czekana i raków i weszłam i zeszłam…

Teraz  śniegu było oczywiście więcej. Wdrapaliśmy się tak daleko jak się dało po piargu i skale. Potem jednak trzeba było wejść w śnieg. Włożyliśmy raki, wyciągnęliśmy czekany. Był ślad, ale bardzo tam stromo. Spadać też jest jak i gdzie… W każdym razie udało się :)

Druga strona troszkę mnie rozczarowała. Wyciągów narciarskich  jakby trochę przybyło (niestety są tam wyciągi, sięgają aż do Orcieres Merlette), a przecież ten teren to rezerwat przyrody Estairs!

Minęliśmy boczkiem pozamarzane jeziora. Nie było śladów, ale zejście z Col De Fressinieres jest łatwe.

Starając się nie tracić wysokości przetrawersowaliśmy zbocze po prawej i wdrapaliśmy się na kolejny próg. Na balkoniku leżała spora lawina.

Wyżej wszystko pokrywał śnieg, w związku z czym poszliśmy źle. Wdrapaliśmy się na grań zbyt wysoko i zbyt wcześnie. Lepiej było trzymać się lewej.

Teoretycznie mogliśmy wrócić i znów podejść, ale było zbyt niepewnie i zbyt stromo. Zdecydowaliśmy, że łatwiejsza jest grań.

Widoki mieliśmy piękne, ale zejście zaznaczone tylko na jednej mapie i tylko mikroskopijnymi kropeczkami (w pesymistycznym czarnym kolorze)… wyglądało co najmniej problematycznie.

Było okrutnie stromo. Na całej prawdopodobnej, bo nieoznakowanej i niewidocznej drodze leżał śnieg. Opuściliśmy się kawałek po kruchych skałkach i z nieznanego mi powodu Jose, który zwykle unika takich miejsc zdecydował, że da się tu zejść. Zostawił plecak, założył raki, opuścił się kawałek w śnieg. Wpadł po kolana, bo było już bardzo miękko. Grubo po południu idiotyczny czas na forsowanie tak mocno nachylonych ścian. Pozostało mi zrobić to samo. Plecaki zakładaliśmy już stojąc w miękkim zboczu. Potem każde  z nas innymi drogami, bo zawsze mamy w takich miejscach inne zdanie, posuwało się krok po kroku w dół, ubijając każdy stopień tak, żeby można było przenieść na niego ciężar. Kilkadziesiąt metrów najbardziej stromego odcinka zajęło nam ponad godzinę.

To jedyne miejsce gdzie odważyłam się wyjąć aparat. Stałam niepewnie, stąd tak niewyważony kadr. Skrót perspektywiczny usunął całą skalną ścianę poniżej nas. Patrząc na to z góry też myśleliśmy, że da się tam zejść. Nie dało się, ale znalazł się kopczyk. Potem drugi. Prowadziły trawersem (ohyda) w prawo wzdłuż urwiska, a potem schodziły po płacie śniegu wprost w dół. Dalej nie było oznakowania, ale łatwo się było domyślić gdzie iść.

Po tym co przeszłam wydawało mi się, że jest tam całkiem płasko! Chciałam nawet schować czekan, ale jakoś nie było gdzie siąść :).

Tak to wyglądało w wielkim skrócie…

A  z większej odległości tak… Kto by pomyślał, że udało nam się tamtędy zejść! Kolejna niespodzianka czekała kawałek dalej.

Ktoś przyozdobił przełęcz Drewnianego Konika (Col du Cheval de Bois), tak jakby się z nas naśmiewał :)

Dla pewności zajrzeliśmy jeszcze na drugą stronę grani. Nie była zła. Tylko, że w międzyczasie zrobił się wieczór i musieliśmy zostać na noc.

Wróciliśmy kawałek na płaską trawkę. Dobrze, że przed nocą nałapaliśmy sączącej się ze śniegu wody. Rano wszystko oczywiście pozamarzało.

Trudność tego odcinka to T6, sama Col de Fressinieres T4-T5, pozostałe fragmenty są łatwe, najwyżej T2-T3. Nie wiem czy bez śniegu zejście do drewnianego konika byłoby łatwiejsze, być może wcale nie. Na zdjęciu z namiotem widać, że „nasza” ściana jest oświetlona przez cały dzień. Bezpieczniej jest pójść tam jak najwcześniej rano. Przydałyby się dwa czekany. —>

 

 

 

 

Share
Translate »