To był mój ostatni górski poranek. Ciepły, słoneczny, leniwy. Wszystko wydawało mi się bardzo wyraźne, nienaturalnie ostre. Czekała mnie tylko droga w dół. Nieznany mi jeszcze Gorges de la Freser. Zastanawiałam się jaki będzie, pewnie urwisty- bo skąd na pięknej drewnianej posadzce schroniska wzięłoby się tyle paskudnych, wyciśniętych rakami dziur. Nie rozumiem ludzi. Raki nie przydają się przecież wewnątrz. Nawet jeśli schody są zimą mocno oblodzone ( hmm…) w przedsionku było przecież wystarczająco dużo miejsca żeby stanąć, zdjąć plecak, odstawić raki, rakiety czy narty. No faktycznie, nie było kanapy więc jak taki zmęczony biedak miał siąść… nie siadać? pochylić się tylko jak zwierzę? No nie…
Sądząc ze stopnia podziurkowania nikt tam niczego nie odstawiał tylko tak jak stał, pewnie oblodzony i obsypany śniegiem zwalał się bezpośrednio na łóżko i tam dopiero zdejmował sprzęt. Nieliczni siadali przy stole (na zimnej metalowej ławce brr…) Podłoga zachowała dla potomności wszystkie pozostawione przez moich poprzedników ścieżki. Łatwo mogłam sobie wyobrazić, jak przerażeni do granic możliwości, dumni, że pokonali tak potworny szlak, i że mają ze sobą (na sobie) tyle świadczącego o ich kompetencjach sprzętu robią sobie sweetfocie z ręki i natychmiast publikują je na facebooku. O nie ma sieci? Co to za prowincjonalna dziura…! Nie zdziwiłabym się, gdyby za klika lat schronisko Coma de Vaca przeniosło pokój zimowy do piwnicy, czy pomieszczenia na szczotki wylanych stosownym do okoliczności betonem. Przepraszam, że tak się rozpisałam. Dziury w podłogach są bardzo częste. Widywałam je i w Pirenejach, i w Alpach. Kartka zawieszona na drzwiach Murowańca „prosimy nie wchodzić do schroniska w rakach”, która bardzo mnie kiedyś rozśmieszyła w rzeczywistości nie jest wcale zabawna. Jest smutna.
Na szczęście zniszczona podłoga była jedynym śladem ludzkiej obecności w tej dolinie. Poza mną były tam tylko kozice, co chwilka wyglądające ciekawie- poszła już sobie? Jak myślisz, możemy zejść? Zanim zeszłam ugotowałam sobie mnóstwo wody, umyłam się w ciepłej jak człowiek, uprałam koszulkę „do ludzi”, spakowałam plecak inaczej niż zwykle. Niektóre rzeczy na pewno nie będą mi już potrzebne. Szkoda…
Gorges de la Freser jest znacznie bardziej otwarty niż Caranca po drugiej stronie grani. To raczej głęboka dolina niż kanion. Ścieżka schodzi stromym trawersem (moim zdaniem) bardzo niebezpiecznym zimą. Ze względu na nachylenie (duże i bardzo duże), wystawę (zachodnią- czyli prawdopodobne lawiny i bardzo prawdopodobny lód) i kilka potencjalnie niebezpiecznych żlebów. Była też tabliczka poświęcona ludziom, którzy zginęli na tym podejściu w kwietniu ubiegłego roku. Przykre bardzo. Teraz oczywiście nie było tam żadnego problemu, zwykła ścieżka.
Schodziłam powolutku obserwując kwiaty. To zaskakujące, jak bardzo doliny się między sobą różnią i jak w każdej dominuje inna roślinność. W Coma de Vaca kwitły łany różowych kwiatków, maleńkich, ale bardzo gęstych, niżej płaty goryczek, jeszcze niżej zarośla orlic, pola żarnowców, na dole przy pięknych wodospadach nieznane mi chyba drzewa podobne troszkę do grabów czy wiązów o pękach pełnych, wielkich, żółtozielonych kwiatów rzucających się w oczy z bardzo daleka. Na dole czereśnie były już obwieszone owocami, zielonymi wprawdzie, ale już solidnych rozmiarów. To piękna trasa. W kanionie jest kilka zachwycających wodospadów, ostatni (Salt del Grill) niedaleko końca szlaku w bocznej dolince. Jest strzałka, koniecznie tam zajrzyjcie, szkoda byłoby przegapić.
Chcąc odwlec ostateczne wyjście z gór ugotowałam sobie po drodze zupę na spokojnej łączce na jednym z pięter doliny. Wodę złapałam w małym strumyczku. Ta z rzeki wyglądała jak płynąca z lodowca, pełna piachu, lekko błękitna i mętna. Strumyk, z którego skorzystałam miał za to bogate życie wewnętrzne. Na płyciznach pływały i kijanki, i larwy salamandry czy traszki, i srebrzyste tulejki, z których końca wystawało coś podobnego do malutkiego ślimaka. Na powierzchni polowały nartniki i chyba ta sfotografowana mucha, którą wyłowiłam myśląc, że się biedna topi, a za chwilkę widziałam kąpiącą się z zapałem dokładnie w tym samym miejscu skąd ją zabrałam. Nad tym wszystkim szalały nieznane mi motyle z zapałem zapylające kwiaty. Moja zupa i te wszystkie zwierzątka pochodziły z tego samego źródła, ale wcale mi to nie przeszkadzało. Żałowałam tylko, że muszę już zejść.
PS: zeszłam tak do Queralbs, załapałam kolejkę linową – do Ribes de la Freser (3 Euro)- tam stopa. Zwiedziłam monastyr w Ripoll, przenocowałam na kempingu (jest przy hotelu Solana, od dworca prowadzi tam żółto znakowany szlak), a rano pojechałam autobusem do Girony. Na kilka dni przez festiwalem kwiatów panowało tam wielkie poruszenie. Kiedyś przy okazji Wam o tym napiszę.