jeszcze dzikszy ogród

Mamy w Kwarku dużo ziemi. Ponad 3,5 tysiąca metrów kwadratowych. Kiedy ją zobaczyłam pierwszy raz front porastała trawa po pas, a na tył strach było zajrzeć. To było 18 lat temu i pewnie gdybym dzisiaj znalazła tak zapuszczoną działkę byłyby na niej tylko nawrocie i wrotycz. Chociaż kto wie, ziemia jest tu bardzo słaba może i one by nią wzgardziły. Z chaszczy wystawała ruina dawnej dyskoteki, z oknami pozabijanymi deskami. Stałam na drodze- nieznanej mi chociaż nie mieszkam daleko i zastanawiałam się czyja to ziemia. Stałam z rowerem, w jakimś powyciąganym swetrze, w krótkich portkach, obca, więc ktoś na mnie zwrócił uwagę. Kiedy rozmawialiśmy jak na zamówienie podjechał właściciel posesji, powiedział, że jest na sprzedaż i dla zachęty zostawił klucz- żeby obejrzeć. Do wnętrza wchodziło się przez zburzoną toaletę. Nad czarnymi ścianami wisiał plastikowy czerwony sufit, a z podłogi łuszczyły się płytki PCV. Zielone. Były pierwszą rzeczą, której się pozbyliśmy. Na betonie, który utwardziliśmy gruntem przez kilka miesięcy stały potem wiadra łapiące wodę z cieknącego dachu. Biuro poddaliśmy. Ściany były tam aż zielone od mchów. Nakryliśmy dach prowizorycznie zerwanym z głównej sali sufitem (nakryłam ja, Kajetan i pan Wiesio poznany na ulicy) – dach z plastikowych falistych płyt. Po latach, kiedy udało się zdobyć pieniądze na remont, ściany oskrobane z glonów i mchów okazały się zdrowe i suche, i niczego nie musieliśmy burzyć. Wydaje mi się, że to było bardzo dawno. Że musiała minąć cała epoka. Nie poznaję nawet tamtej „siebie” i ogromnej energii, dzięki której mamy teraz przestronne budynki (niewiele zmieniliśmy w ich konstrukcji, modernistyczny projekt PGR-owskiego domu kultury z 1960-tego roku całkiem nam się podobał) i co jeszcze bardziej zaskakujące, mamy ogród.

Nie byle jaki. To ogród, który funkcjonuje sam. Wymaga tylko sporadycznych działań, ze względów pożarowych raz w roku kosimy trawę wokół budynku, czasem trzeba gdzieś przyciąć gałęzie, wyrwać, czy wykosić jakiś ekspansywny chwast (najbardziej atakuje nas trzcinnik piaskowy). Reszta to sucha łąka, zarośla przypominające te, które kiedyś bywały na miedzach, fragmenty brzozowego i sosnowego lasku, dziki sad z grusz pospolitych (mamy ulęgałki), skalny ogródek na betonowym parkingu- dziwne, ale rośnie.

Nic nie wymaga podlewania, nawożenia, nigdy nie wymienialiśmy rodzimej ziemi, chociaż miejscami są to złoża węgla kamiennego (na terenie domu kultury była kotłownia na całą wieś), żużlu, wapna, czy gruzu. Nie usunęliśmy żadnej istniejącej już roślinności. Nawet traw.

Na początku po prostu nie było nas na to stać, potem zaparliśmy się, że zwrócimy tę ruinę przyrodzie. Ja się zaparłam, ale nie byłam sama. Chaszcze skosił mi pierwszy raz przyjaciel z naszego kajakowego klubu- Leszek. Skosił kosą. Został kawałek, do którego po prostu nie dało się dojść. Tygodniami zbieraliśmy tam tłuczone szkło, gruz, buty, talerze i drut… Na części gdzie odsłoniła się goła ziemia- bez trawy posiałam nasiona dzikich kwiatów, uzbierane na suchej leśnej łące w Trzebuszu. Zebrałyśmy je z Mamą pod koniec lata, stąd najwięcej u nas letnich kwiatów. Tamta łąka jest teraz terenem przemysłowym, ale przez 60 lat, od wojny rosła jak chciała. Dziurawce, czosnki, zaciągi, jastrzębce, mydlnica, krwawnik, koniczyny, ciecierzyce i wyki. To było piękne miejsce. Dodałam mikołajków płaskolistnych, krwawników wiązówkowych- te były z torebek. Potem dosiałam jeszcze chabry driakiewniki, dosadziłam irysy. Same pojawiły się dziewanny i wiesiołki (trochę mnie przeraża ich ekspansywność, ale zostały). Zostały też kępki wrotyczy, rodzime rozchodniki o białych niepozornych kwiatach, skądś przyszły do nas wilczomlecze, lnice (nie widzę ich niestety w tym roku). Mamy szczypiorek i bardzo dorodny szczaw. Są też kępy chrzanu i chyba z kilkadziesiąt gatunków traw. Poza tym rośliny, których nazw nie odszukałam, chwasty, rośliny ruderalne, całkiem ładne. Cieszy nas wszystko co żywe, bo warunki u nas skrajnie trudne. Susza, niemal budowlany piach.

Kiedy Leszek skosił trawę okazało się, że z tyłu mamy tylko jedno drzewo, śliwkę nie sięgającą nam nawet do kolan. Był też jawor, ale po ustaleniu dokładnych granic przeszedł do sąsiada. Prosiłam o zachowanie go przy życiu i rośnie, dając osłonę przed wiatrem i cień.

Była też stara topola- 2 lata temu musieliśmy ją wyciąć, bo groziła katastrofą, chyliła się na sąsiedni dom. W okolicy jej pustego pnia powstaje teraz skalny ogródek (z betonowych odpadków). Resztę drzew posadziłam.

Początkowo miałam wielkie plany. Polowałam na rośliny na wyprzedażach, stwarzałam im warunki dosypując kompostu, podlewałam. Niemal wszystkie zostały skradzione. Ginęły nocami, i chociaż wiedziałam gdzie są (po pierwszej nocy zaznaczyłam pnie sprayem nisko nad ziemią) policja umorzyła śledztwo. Nie było ważne, kogo obchodzi zrujnowany projekt. Jakiś tam ogród. Został mi po tym w pamięci cierń, taka drzazga, ale ogrodowi wyszło to jednak na dobre. Zamiast modnych wtedy iglastych dziwaków posadziłam pospolite rośliny. Zbierałam siewki drzew, które pojawiały się znajomym w ogrodach, sama siałam drzewa i krzewy, ukorzeniałam patyki, niektóre w doniczkach inne wprost w gruncie. Moim tematem przewodnim były kolce (współczułabym temu kto zechce je ukraść nocą, gdybym była bardziej miłosierna). W Przelewicach gdzie teraz jest otwarty do zwiedzania ogród dendrologiczny, a kiedyś była szkółka z ruiną pałacu kupiłam 400 kolczastych krzewów. Z gołymi korzeniami Były za grosze. Berberys amurski, róża pomarszczona, róża wielokwiatowa, grusze pospolite, rokitnik, oliwnik stworzyły ramy naszego ogrodu. Do tego sosny i brzozy z leśnej działki moich przyjaciół, kilka dereni i jarzębin z leśnej szkółki (od klientów), samosiewne klony jesionolistne, śliwki i czarne bzy i na koniec samosiewne wiązy. Był jeszcze kasztan znaleziony przypadkiem- kiedy koparka panów od wodociągów zerwała rurę gazową średniego ciśnienia i w niebo wzbił się piaskowy lej. Mamy go, choruje, jak inne kasztany, ale rośnie i kwitnie. Nie urosłyby, gdyby mój sąsiad i przyjaciel profesjonalny ogrodnik (wtedy jeszcze bardzo młody) nie wymyślił żeby podsypywać posadzone krzewy roślinnymi odpadkami, które zostawały mu z innych prowadzonych przez niego ogrodów. To było lata przed segregacją śmieci, więc ludzie, którzy nie mieli kompostowników mieli z tymi odpadkami duży kłopot. Przez kilkanaście lat Michał zwoził je i zostawiał u nas na placu. Zwykle wieczorem. Niemal codziennie rano (może poza środkiem zimy) przyjeżdżałam i nosiłam na stosowne miejsce wory. Wyrzucałam urobek warstwami starając się nad tym panować. Gałęzie, chrust, liście, zmiotki… Latem wory ze świeżo skoszoną trawą fermentowały i już koło południa robiły się bardzo gorące. Czasem  obok worów pojawiały się też bezdomne rośliny- te starałam się wsadzać w odpowiednie miejsce, chociaż nie zawsze udawało mi się rozpoznać co to. Tojeście kropkowane zwykle ekspansywne u nas po prostu żywe, stare odmiany forsycji o ciemnożółtych kwiatach, tawuły japońskie, irgi, truskawki, mięta… Te bardziej wymyślne nie utrzymywały się, sporo oddałam w dobre ręce, ale wiele wyrosło nad podziw zaskakując nas. Którejś mokrej wiosny z kompostu wynurzyły się derenie, jaśminy i pęcherznice (urosły wyrzucone tam patyki). Wraz z resztkami przeniosły się do nas też organizmy glebowe i dżdżownice. Ziemia ożyła. W kompoście zaczęły kiełkować nasiona krzewów i drzew. Tak zdobyliśmy pigwowce, śliwki, orzechy laskowe i włoskie, czeremchy, kilka srebrnych świerków i sosen, lilaki, jabłonie i mnóstwo nieproszonych wiązów. Tak naprawdę ogród jest dziełem Michała, może mimowolnym, ale nie zaistniałby bez niego. Regularnie zajmuje się nim Kajetan ( kosi i przycina gałęzie) i ja. Czasem wspomaga nas Pani Grażynka- donosi nasion.

Bardzo dużo czasu spędzam wśród dzikiej przyrody. Patrzę na piękne miejsca- dzieła natury i martwię się, że ich stale ubywa. Stworzenie pięknego, kojącego otoczenia jest trudne. Bywa też czasochłonne i drogie. Ludzie uprawiający ogrody, nawet zawodowcy tworzący zieleń miejską często szukają przede wszystkim efektu „wow”. Ma kwitnąć, ma się wyróżniać, ma zadziwiać. A mogłoby tworzyć miejsca dla owadów i ptaków (przecież zabraliśmy im te, które od zawsze do nich należały), mogłyby produkować czyste powietrze, dobrą ziemię. Nie pobierać i tak problematycznej wody, nie rujnować innych, zwłaszcza dzikich ekosystemów- jak torfowiska zamieniane w kopalnie odkrywkowe dla uzyskania substratu czy torfu. Mogłoby oddawać Naturze zamiast od niej brać. Nie wiem czy ten temat Was interesuje, ma pozornie niewielki związek z górami, z wolnością. Z drugiej strony wiedza jak tą dzikość trudno odzyskać, ile to pracy, myślenia, poszukiwania informacji, targania ciężarów daje do myślenia. Mi dała.  Nauczyła szacunku dla pospolitych, ale dzikich miejsc. Dla rodzimych roślin, chwastów (wiele z nich ginie bezpowrotnie ze względu na zmiany w rolnictwie- teraz już prawie wszędzie przemysłowym), owadów zwłaszcza tych, bez których byśmy zginęli (zapylających), roślin towarzyszących człowiekowi przez wieki, teraz wykaszanych bez opamiętania (bo przecież nie wypada mieć chaszczy, koszą prywatni właściciele i gminy), czy wyniszczonych przez ekspansywnych obcych -w naszej okolicy nawłoć: niecierpki, rdestowiec ostrokończysty i trzcinnik.

Jest też plus zupełnie innego rodzaju- Czas. Naturalny ogród jest w sam raz dla podróżników.

Dzikie rośliny dobrane do środowiska nie wymagają prawie wcale zachodu. Nigdy nie podlewamy, nie pryskamy niczym, nie nawozimy (ściółkujemy własnymi ogrodowymi odpadami, spadłymi liśćmi, skoszoną trawą, drobnymi gałązkami). Kosimy tylko fragmenty, przy budynku. Zbieramy całą wodę z opadów, ale nie rozprowadzamy jej po terenie. Łapią ją stawy obrośnięte bardziej bujną roślinnością. Są zrobione ze znalezionych na działce kanałów ciepłowniczych odwróconych do góry dnem i sklejonych zaprawą. Dzięki nim zwierzęta mają co pić, w powietrzu jest więcej wilgoci, odwiedzają nas ropuchy i zaskrońce. Małym zwierzętom i owadom zostawiamy kępy kamieni i chrustu- mamy miejsce. Ptakom  kilkanaście dziur w elewacji (robiąc nową wkleiliśmy rurki- przedsionki do wszystkich istniejących już gniazd). Nasze krzewy mają jadalne owoce, więc stale jest przy nich ptasi ruch. Są miejsca gdzie nikt nigdy nie wchodzi- bezpieczne ostoje dla nor i gniazd.

Jeśli wpadniecie do nas kiedyś, popatrzcie na ogród. Pomimo swojego dziwactwa i przypadkowości nie jest wcale nieestetyczny czy brzydki. Jest młody, ma dopiero kilkanaście lat, z czasem będzie się robił coraz lepszy. Najważniejsze, że jest trwały i samodzielny. Podczas tegorocznej katastrofalnej suszy prawie wcale nie mamy strat. To zadziwiające jak rośliny bronią się przed utratą wilgoci. Te wyrosłe w trudnych warunkach nie poddają się i nie kapryszą tylko walczą. I wygrywają. Można się od nich dużo nauczyć. Jestem z nich dumna.

Znów nie mam ogrodowych zdjęć, tylko kilka przypadkowych sprzed lat. Wpadnijcie zobaczyć na własne oczy :)

PS: Dodaję galerię z lata, to głównie 2019 i 2020. Maki pochodzą z torebek, co roku mamy ich coraz więcej i chociaż zwykle nie odradzają się w nieprzekopywanych ogrodach- nasiona muszą spaść na gołą ziemię, u nas gleba jest tak jałowa, że znalezienie sobie łysego miejsca nie jest problemem :)

Share

dziki ogród

Przesiedziałam w domu całe lato, pierwszy raz od bardzo wielu lat. Tak naprawdę nie było nudno. Wspominałam Wam kiedyś, że mam ogród. Dwa ogrody. Domowy wielkości niecałych 400 m2 i kwarkowy prawie dziesięciokrotnie większy.  Domowy uprawiam od 30 tu lat. Zaczęłam zaraz po powrocie z Japonii, zafascynowana tamtejszymi ogrodami. Byłam bardzo niedoświadczonym ogrodnikiem, byłam młoda, ale jakimś cudem zrozumiałam istotę japońskiej sztuki ogrodowej i stworzony wtedy projekt cieszy mnie do dzisiaj. Nie mam kształtowanych miniaturowych drzew (jestem mało zdyscyplinowana), wygiętych mostków (nie pasują do naszego krajobrazu) i grabionego żwiru (na to u nas zbyt duży ruch), nie mam stylizowanych na wschodnie dekoracji (żadnych dekoracji), ale udało mi się uzyskać równowagę i harmonię przypominającą dziką przyrodę. Kojący spokój. Bez odwracających uwagę „wow”.

Przez ostatnie kilka lat dużo wyjeżdżałam, ale ogród był tak skonstruowany, że mnie nie potrzebował, rozwijał się sam. Rośliny dobrane do warunków nie wymagały podlewania czy nawożenia. Szkodnikami zajmowały się ptaki.  Nie mam ekspansywnych chwastów. Być może nic nie zmobilizowałoby mnie do zmian, gdyby nie nowi sąsiedzi. Obsadzona sosnami i świerkami działka granicząca z naszą od południa została oczyszczona z drzew. Został szpaler brzóz i bez. Lubię drzewa, ale kiedy znikły nie było mi ich bardzo żal. W zamian pojawiło się słońce, a nie widzieliśmy go już od wielu lat.  Ogrody przenikają się wizualnie. Granice ukrywają krzewy, ale wycinka bardzo wpłynęła na równowagę. Zachwiała nią, a najbardziej zależało mi na harmonii. Mając czas przywróciłam założenia sprzed lat.  Kiedyś było u nas bardzo słonecznie. Wycięłam 3 zbyt rozrośnięte drzewa (dwie sosny i świerka- podważające betonową drogę, co jakoś mi kiedyś umykało). Nie zmarnowały się, drewno dostali sąsiedzi. Będzie na opał.

Dosadziłam kwitnących roślin, wypełniłam luki, przyciąłem krzaki. Nic wielkiego, ale zajęło mi to cały sezon. W starym ogrodzie trzeba pracować bardzo ostrożnie. Wszędzie są korzenie, cebulki niewidoczne latem wiosenne byliny. Wszystko plącze się i wpływa na siebie wzajemnie, wszystkiego szkoda. W małej przestrzeni każdy kamień czy zakręt ścieżki są ważne, więc praca wymagała dużo myślenia. Często od podstaw.

Kiedyś planując nasadzenia przeczytałam bardzo dużo książek. podręczników dla architektów krajobrazu, dla ogrodników, dla leśników. Fascynowała mnie dzikość, bioróżnorodność, środowiska przyjazne dla dzikich zwierząt, oszczędne, nie rujnujące innych ekosystemów (np żeby zdobyć dobrą ziemię, wodę czy torf). I piękno. Tego szukam zawsze i wszędzie. I na tej płaszczyźnie odnajdywanie równowagi i piękna w malutkiej, bardzo dobrze mi znanej przestrzeni przypominało wędrówkę po górach wśród pięknych z natury miejsc. Nie przeszkadza mi, że moja dzikość powstała sztucznie, że wiele „kamieni” to połamane betony, że w trawniku trawa stanowi mniejszość, a rośliny są raczej pospolite. Lubię wypić poranną kawę pod sosną, regularnie odwiedzaną przez dzięcioła. Lubię światło przeświecające przez liście, różę (najprawdopodobniej stulistną) pozostałą na naszej uliczce po Niemcach, stare odmiany irysów, pachnące przy każdym potrąceniu bodziszki, skalny ogród na usypywanej przez lata skarpie zrobiony tak, że nie trzeba go pielić,  pajęczyny pokryte rosą, plusk uciekającej żaby w stawku zbierającym deszczówkę z rynien i kwitnący bluszcz porastający fasadę domu- jesienią raj dla motyli (i much). Lubię niebo, niezakłócone śladem cywilizacji.

Jeszcze trochę widać zmiany. Ponowne zdziczenie pewnie zajmie sezon czy dwa, ale wiem już, że równowaga wraca, i że dobrze mieć ją tak blisko siebie. Nie jest na zawsze, sąsiedzi wybudują dom, możliwe że zajmie część „mojego” nieba, wynurzy się zza granicznych drzew. Natura też nieustannie się zmienia. Ogród uczy czujności. To lekcja balansowania, sztuka utrzymywania równowagi.

Trudno fotografować to, co zwykłe i bliskie. Ja nie umiem. Prawie nie mam ogrodowych zdjęć. Pomyślę i może się kiedyś poprawię…

PS: dopisuję, bo mnie to gryzło i policzyłam. Czuję się trochę winna wycince chociaż ogród nadal jest bardzo gęsty. Zostało 9 bardzo dużych drzew, 6 średnich i niepoliczalna ilość krzaków, niektóre są tak wysokie jak dom. Do tego niezliczone małe drzewka i kilka miejsc gdzie coś jeszcze mogę dosadzić. I bluszcz, naprawdę ogromny.

Share
Translate »