Rano troszkę się pokręciłam po Dęblinie. Interesował mnie niebieski pieszy szlak wyznakowany aż do Annopola. Znalazłam go, ale mnie rozczarował. Biegł ulicami, po asfaltach. Pomyślałam, że sobie lepiej poradzę. Maps me pokazywało dojazd do wiślanych wałów. Chodnik wzdłuż koszarów, wśród drzew, most na Wieprzu, krótki kawałek szosy biegnącej wałem i zjazd na wał, początkowo betonowy, potem niestety z niewygodnych jumbów. Morze kwiatów. Nic egzotycznego, nawłocie, wrotycze, solne astry, rudbekie (które zawsze wydały mi się ogrodowe), gorąco, dziko i pięknie. Trochę kałuż. Drogi wzdłuż wiślanych wałów są do siebie podobne, zawsze za wałem, więc nie widać Wisły, wśród chaszczy, mokradeł i wierzb. Zjechałam do Gołębia. Już z daleka kusiły wieże kościoła. Zabytkowe budynki były świeżo odnowione. W sklepie dużo dobrego jedzenia, parasole ławeczki, muzeum rowerów… Pod kościołem głęboki cień. Przyjemnie. W Wólce Gołębiewskiej znalazłam niebieski szlak prowadzący lasami do Puław. Zaskoczył mnie. Po dzikim, bezludnym fragmencie wyprowadził mnie na remontowane tory, w błoto, koleiny i smród zakładów chemicznych. Nie wiem w sumie czym pachniały… mocznikiem? Do centrum dojechałam chodnikami. Puławy są ładne. Czyste, pocięte rowerowymi ścieżkami, zielone. Informacja turystyczna przy pięknym świeżo odrestaurowanym skwerku rozdawała dobre rowerowe mapy sięgające aż do Lublina. Wzięłam wszystkie. W Parku Czartoryskich, który zawsze chciałam zobaczyć paradowały pawie domagające się karmienia z ręki i chmary komarów częstujące się bez pozwolenia. Do Kazimierza prowadzi dobra rowerowa ścieżka, po wałach. Długo udało mi się ociekać burzy. Dorwała mnie dopiero w Bochotnicy. Schroniłam się na chwilę na przystanku autobusowym, a potem wciąż w deszczu skręciłam do jednego z pierwszych domów w Kazimierzu. Na płocie wisiała obiecująca tablica – wolne pokoje. W altance pośród dziesiątków hortensji siedziała para fajnych ludzi- jak się okazało gości ze Śląska. Pensjonat prowadziła starsza pani. Urocza, w szlafroku, częstująca papierówkami. Pokój kosztował 50 zł, pachniał pleśnią, ale jak mnie zapewnili inni goście był ostatnim wolnym w Kazimierzu. Byłam zadowolona. Spokój, dach nad głową, prysznic, kuchnia i piękny kwitnący ogród. Niesamowity. Naturalnie wkomponowany w lessową skarpę. Pół dziki.
Tag: Polska
rowerem cz2- Czersk-Dęblin
Z Czerska wyjechałam asfaltem, drogą 739 w niedzielny poranek zupełnie pustą. Kilka wsi, bezkresne sady, nie wiedziałam czy na pewno zdrowe (przez całą noc słyszałam opryskujące je traktory). Za Podgórą moja droga dobiła do szosy nr 79 i tam był już spory ruch, na szczęście było też pobocze. To tylko kilka kilometrów przy skręcie na Warkę, za karczmą Rzym odbija w las polna droga- jak się potem okazało niebieski szlak. Jest błotnista, wąska, miejscami stroma. Kluczy wśród mokradeł i stawków, rozdziela się i znów łączy prowadząc przez sady do mostu na Pilicy. Od rzeki do Mniszewa jechałam chodnikiem. Przy skwerku upamiętniającym obronę Przyczółka Wareckiego jest wygodne miejsce na popas, ławeczki w głębokim cieniu, nawet altanka. Muzeum było zamknięte, powieszona obok mapa sugerowała istnienie dwóch rowerowych szlaków. Nie widziałam znaków, ale dojechałam do wału wiślanego i nim do przeprawy w Latkowie, nie wiedzieć czemu nieczynnej. Wisła była mętna, bardzo wezbrana. W błotku taplało się kilka osób więc też się zmoczyłam. Brak promu zburzył mój plan, myślałam żeby jechać drugą stroną (gdzie na mapie jest siatka polnych dróg), ale współplażowicze pocieszyli mnie, że dojadę wałem do samych Kozienic. To się niestety nie całkiem sprawdziło. Wały, potem pola, nawet las. Kilka kilometrów przed elektrownią ktoś przegrodził gruntową drogę płotem łącząc dwa zagony. Po rżysku poczłapałam do ruchliwej szosy i ścigając się z burzą wjechałam na przedmieścia Kozienic. Nigdzie wcześniej nie widziałam tak nienażartych komarów. Jakaś masakra. Nie przestawały gryźć pomimo deszczu. -Gdzie tu się schować? -zaczepiłam przebiegającą dziewczynę- W sklepie- krzyknęła nieprecyzyjnie więc trafiłam za trzecim podejściem. Otwarty był tylko monopolowy…
-Czy któryś z panów mógłby mi otworzyć piwo?- natychmiast wyciągnął się do mnie las rąk. Jabłkowo gruszkowy napój (2%), daszek chroniący od jednej strony, pogawędka jak to przed budką z piwem. Luzik…I wiadomość za 5 minut odpływa mój prom! Wyjechałam na deszcz, przyhamowałam ostrożnie przed stromym zjazdem, jak obiecałam wcześniej uczynnym panom i wskoczyłam na pokład w ostatniej chwili. Prom kosztował 4 złote. Płynął wzdłuż kopcącej elektrowni, fascynująco brzydkiej. Prowadząca na ląd grobla była zalana, wjechałam w nurt zbyt szybko i nabrałam wody do buta. Było zadziwiająco głęboko!
Dalej siatka pustych asfaltowych dróg i nieczynna pizzeria w Maciejowicach. Od zaczepionego tam policjanta dowiedziałam się, że da się dojechać do wałów przez Kochów. Mogłam tam skręcić wcześniej, ale jakoś się nie zorientowałam gdzie. Policjant podejrzliwie obejrzał mój rower.
-mandatu to ja pani za takie światła nie wlepię, ale proszę z tym nie wyjeżdżać nocą. -Ależ po co miałabym jeździć nocą -wkopałam się jeszcze bardziej- mam namiot.
Za Kochowem rzeczywiście wyjechałam na wiślany wał, ale zjechałam z niego przy pierwszej sposobności. Był wyłożony komorowymi płytami po których rower jechał jak traktor. Piach, żar lejący się z nieba, bezdroże. I dwóch panów sączących piwko. Polska jest pełna uczynnych ludzi. Dostałam butelkę wody i radę jak uniknąć jumbów. Wyjechałam na szosę 801 precyzyjnie na granicy województwa lubelskiego, gdzie asfalt zrobił się znacznie szerszy i wkrótce pojawił się chodnik.
Za radą chłopca w sklepie, w Pawłowicach skręciłam na Brzeźce i gruntową drogą dojechałam do Stężycy, ładnie, spokojnie, polami. W miasteczku był festyn. Nie zatrzymałam się tam. Na niebie gromadziły się burzowe chmury. Google pokazywały najbliższy nocleg w Dęblinie, a okoliczne łąki były tak pozarastane, że bałabym się nawet tam zejść z roweru nie wspominając już o rozbiciu namiotu- kleszcz na kleszczu hulające w chaszczach po pas.
Ze Stężycy jedzie się do Dęblina po koronie wału. Szybko i ładnie. To nowa rowerowa ścieżka. W Dęblinie też jest sporo ścieżek. „Pokoje gościnne” znalazłam na kilka minut przed deszczem. Potężną ulewą. To swoją drogą zaskakujące miejsce. Duży dom żywcem wyjęty z lat 70-tych. Z oryginalnymi gadżetami, firankami… wszystkim. Meble z Goleniowa, płytki pcv, plastikowe kwiatki. Miałam wrażenie, że chłopak, który prowadził pensjonat odziedziczył czy kupił cały ten zestaw i uznawszy, że jest historyczny, pewnie cool, zachował go bez najmniejszych zmian. Atmosfera jak we francuskiej gite (swoboda, dostęp do kuchni), ale pokoje indywidualne i cena nieco niższa niż w Pirenejach czy Alpach, 35 zł. Fajne miejsce. Przejechałam chyba ze 100 km po wertepach, w potworny upał, więc wyspałam się tam na zapas. Oprócz mnie był tylko jeden gość.