<— Nasze plany połażenia po nieoznakowanej okolicy rano wydały się nierealne. Na sąsiedniej przełęczy (według mapy prawdopodobnie przechodniej) leżał sypki, świeży śnieg. Wisiały sople. Wszytko to na głazach, na bardzo stromym. Popatrzyliśmy tylko i wróciliśmy po własnych śladach na Port Orla. Dalej w dól w kierunku schroniska Montgarri, przez rzekę i boczną, zacienioną, zmarzniętą na kość dolinką. Mieliśmy zamiar dotrzeć na Port Urets, ale to nie była najkrótsza droga (krócej jest przejść wcześniejszą doliną- wychodzi się w ten sposób na Collado Nero, które już poznaliśmy poprzedniego dnia). Trawy były zalodzone, śniegu niewiele, mieliśmy nadzieję to przebiec, ale pod granią sporo kluczyliśmy, druga strona pokonała nas błyskawicznie. Wichura i śnieg, czasem po pas. Teoretycznie bliskie jeziorko, które trzeba było „tylko” obejść zajęło nam czas aż do zmroku. Odechciało nam się wdrapywania na Port Urets. To mniej niż 300 metrów, ale w kopnym śniegu (bez rakiet) mogłoby zająć nawet 2 godziny. Kłopot w tym, że cabana na Port Urets była jedynym schronem w okolicy. Następny- Liat był oddalony o jakieś 4 godziny (latem). Prowadził do niego nudnawy, bo dość szeroki i wydeptany szlak GR19-1.
Pomyśleliśmy, że to w sam raz na noc. Drogę znamy, nie zabłądzimy. W ciemności gubiliśmy się na każdych rozstajach, stresowaliśmy na oberwanych trawersach. Głupio iść stromym zboczem ponad nieznaną, gęstą ciemnością. Ucieszyliśmy się widząc rozjeżdżoną przez ciężki sprzęt drogę, której tam nigdy wcześniej nie było i której nie było też i na mapie. Widocznie ktoś porządkował teren kopalni. Kilkanaście metrów wyżej, niedaleko od tejże drogi stała drewniana altanka przyklejona do jakiś ruin. Otwarta. W środku materac i zapas soli na 100 lat… może dla krów. Przenocowaliśmy oczywiście, bardzo zadowoleni. Doszliśmy najwyżej do połowy drogi, a było już koło 11-tej. Ciemno od co najmniej czterech godzin. Księżyc wschodził codziennie coraz później, teraz chyba dopiero nad ranem, ale niebo rozświetlały tysiące gwiazd. Byliśmy daleko od sztucznych świateł. W gwiezdnym blasku góry wyglądały bajkowo. Było ciemno. Pierwszy raz robiłam tak długie naświetlenia. Nie wiedziałam, że czas ogranicza w zasadzie sama bateria. Żadna nie chciała pracować dłużej niż kilkanaście minut, a ożywała dopiero ogrzewana przez dłuższy czas przy ciele. Musiał być duży mróz. —>